sobota, 11 grudnia 2021

Koniec roli lekarza domowego - Arnold A. Hutschnecker

 





"Lekarz domowy wszystko wiedział o życiu swego pacjenta, o jego pracy, jego rodzinie, może był przy jego urodzeniu, opiekował się nim przez całe jego dzieciństwo, z odrą i kokluszem, później przez okres dojrzewania, z jego zaburzeniami; zwykle był on obdarzany zaufaniem przez chorych i lepiej niż ktokolwiek - poza proboszczem czy pastorem - znał psychikę i organizm swego pacjenta. Lekarz domowy padł ofiarą zalewu naukowych danych i naukowej precyzji. Sztuka leczenia stała się ujętą w ścisłe normy techniką naukową.

Zaletą staromodnego lekarza było, że nie potrzebował wielu prób i badań, że polegał na swych bystrych obserwacjach i doświadczeniu, a także na znajomości swoich pacjentów. Nowoczesny naukowiec specjalista podchodzi do przypadku z całym arsenałem pomocy technicznych. Widzi już nie chorego człowieka, lecz chorobę, koncentruje uwagę na chorym narządzie podobnie jak mechanik mający do czynienia z wytartą czy złamaną częścią maszyny. Leczy narząd, a nie cierpiącego człowieka, co więcej, mało ma okazji do obserwowania go.

Mnożące się metody badania - chemiczne i mechaniczne (...) stały się podstawowymi elementami rozpoznania choroby. W miarę powoływania do leczenia przedstawicieli coraz to nowych specjalności, stosunek lekarza do pacjenta coraz bardziej się rozluźniał.

 

Leczenie systemem taśmowym

Tak więc gdy obserwujemy pacjenta, który znalazł się w gabinecie lekarskim, widzimy podobieństwo do produkcji taśmowej. Asystentowi albo pielęgniarce w nakrochmalonym białym fartuchu wręcza on informacje o swojej chorobie, ujęte w rubryki drukowanego formularza, w którym wypełnia on jedynie pozycje dla fizycznych danych: wiek, wzrost, waga, poprzednie choroby, operacje, objawy choroby.

Pacjenta przygotowuje do badania pielęgniarka albo asystent, sam zaś lekarz, którego zajęcia są tak ściśle rozłożone w czasie jak ruch pociągów w rozkładzie jazdy, zjawia się dopiero wtedy, gdy pacjent leży wyciągnięty na stole, okryty prześcieradłem - jako całkowicie odczłowieczony, pozbawiony osobowości przedmiot badań.

Poleca mu się oddychać, zakaszlać, usiąść, położyć się, lecz nigdy nie wzywa się go, aby mówił, groziłoby to bowiem rozproszeniem koncentracji naukowej myśli lekarza. Przy omawianiu przypadku, ustalaniu diagnozy i sposobu leczenia mówi lekarz, a pacjent do głosu nie dochodzi.

Zatopiwszy się w odczytywaniu wykresów, chemicznych analiz, sprawozdań specjalistów, wreszcie lekarz oznajmia ciągle jeszcze milczącemu, nadal odczłowieczonemu cierpiącemu człowiekowi, co jest w nim chore i jakie ma być leczenie, lub też że nic mu nie brakuje, ma więc wrócić do domu i znosić, jak umie najlepiej, swe dolegliwości i swe niepokoje.

Przyjęty do szpitala chory jeszcze bardziej zostaje wyzuty z swej indywidualności. Jeden z pacjentów głosił wszystkim: - "Ja jestem ciało nr 1040; gdy mój lekarz w końcu przyjdzie tutaj, to w towarzystwie swojego orszaku - im większy lekarz, tym większy ogon."

Badanie odbywa się publicznie, prawie bez słowa zwróconego do pacjenta. Przy następnej wizycie pada pogodne zapytanie: - "No, jak się mamy dzisiaj? Czujemy się lepiej? A to świetnie! To wszystko w porządku" - i lekarz już idzie dalej. 

Lekarz, nawet niezwykle zajęty i przejęty ważnością swych funkcji, znalazłby jednak parę minut na rozmowę z tak bardzo jej spragnionym chorym, gdyby wierzył, że to mu pomoże, lecz całe jego przygotowanie sprzeciwia się dopuszczeniu czegoś subiektywnego, nie naukowego, a po prostu ludzkiego, co by mogło zamącić tok postępowania leczniczego.

Dr Karol Binger w swojej książce pt.: "The Doctor's Job" ("Praca lekarza") tak opisuje tradycyjne "obchody" w szpitalach: "Zbieramy się w naszych białych chałatach wokół jakiegoś łóżka szpitalnego. Karta szpitalna wisi w nogach łóżka, tak obrócona, aby pacjent nie mógł jej widzieć. Zaczyna się uczona dyskusja o wątrobie i płucach, o współczynnikach oddychania, o proteinach surowic, o wskaźnikach mocznika. Wiele z tych spraw nie nadaje się do omawiania w obecności pacjenta, lecz taka jest tradycja: o pacjentach mówi się w ich obecności w czasie obchodu. Oczywiście, pacjent nic nie rozumie, bo co może wiedzieć, przypuśćmy, o hemoglobinie np. ten policjant o rumianej twarzy, leżący w krótkiej białej koszuli nocnej, zawiązanej w tyle. Ale im mniej rozumie, tym opaczniej sobie wytłumaczy to, co usłyszał.

Czy o to chodzi  w medycynie prawdziwie naukowej, aby brać pod rozwagę stan wątroby lub szpiku pacjenta, a nie pacjenta samego? W istocie lekarz powinien uwzględniać jedno i drugie; nie stanie się on wtedy mniej rzetelnym naukowcem, a raczej odwrotnie. Wszak pierwszym zadaniem w nauce jest obserwacja i opisywanie zjawisk tak, jak one zachodzą w naturze, a uczucia policjanta - nawet gdy ten leży w łóżku, a nie stoi na posterunku - są przecież zjawiskami naturalnymi"."


"The will to live" - Arnold A. Hutschnecker, 1964'